Recenzja filmu - World War Z
09 grudnia
Ogłoszenia parafiaaAalne!: Jak niektórzy mogli zauważyć - na Recenzjum wprowadziliśmy pewne zmiany. Głównie rozchodzi się tu o tematykę strony, bo planujemy robić nie tylko recenzje książek i komiksów, ale także i filmów (co zresztą można było zaobserwować poprzez nasz ostatni filmik dotyczący "W pierścieniu ognia" - klik)... Kto wie co będzie dalej! :) Nasza nazwa pozwala nam eksperymentować na polu recenzowania, więc zachęcamy do obserwacji!
A dzisiaj na warsztat biorę film "World War Z" - bodajże na podstawie książki o tym samym tytule... Że co?!
Ok, jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że już dawno mam za sobą lekturę powieści Maxa Brooksa i naczytałem się sporo opinii, że film ma się do książki nijak. Zupełnie jak pięść do nosa... Zombie. Żeby rozwiać wszelkie rozważania na ten temat, zapraszam do mojej recenzji książki [klik]. Tam też dowiedzieć się można, że "World War Z" Brooksa jest po prostu potężnym reportażem. Zbiorem wywiadów z przeróżnymi osobami, z różnych zakątków świata. Zasiadając więc do filmu z - podstarzałym Bradem Pittem w roli głównej - wiedziałem już na co się piszę.
Trzeba jednak powiedzieć, że na samym początku zostałem zaskoczony. Pozytywnie zaskoczony. Brad Pitt w roli Gerry'ego Lane'a razem ze swoją rodzinką wiedzie dość sielankowy żywot. Jest mężem i ojcem dwóch córek, który pełni aktualnie rolę kury domowej. Swego czasu był jednak śledczym ONZ, ale wycofał się z zawodu na rzecz rodziny. Cała akcja zaczyna się dość niewinnie. Pobudka, wspólne śniadanie i rozmowa, a następnie podwózka do szkoły/pracy. Po drodze rodzina Lane'ów utknęła jednak w ogromnym korku... I wtedy się zaczyna. Wokół pojawia się pełno policji, śmigłowce przelatują nad głowami, a ludzie zaczynają panikować. To właśnie wtedy główny bohater po raz pierwszy ma do czynienia z wirusem, który wkrótce zaatakuje cały świat. Hordy zombie zaczynają oblegać całe miasto, wyskakują z każdej uliczki, by tylko dopaść ofiary i w zaledwie kilka sekund zasilić swoje szeregi nowymi nieumarłymi osobnikami. Akcja naprawdę wciąga, ale z czasem napięcie puszcza i robi się już zdecydowanie mniej ciekawie.
Gerry Lane okazuje się na tyle ważną osobistością, że ONZ postanawia wysłać po niego śmigłowiec. Tak więc wkrótce rodzinka zostaje uratowana, ale... Nic za darmo. Gerry bowiem ma do wykonania misję, na którą nie może się nie zgodzić. Wóz albo przewóz: Albo ratujesz dupsko wszystkim tym, którzy jeszcze żyją, albo ty i twoja familia wypadacie z "bezpiecznej przystani"! Cóż było począć, Gerry przyjął robotę i udał się z misją odszukania odpowiedzi na najważniejsze w tej chwili pytanie: Jak uodpornić się na wirusa?
Jak się okazuje - nie tak łatwo znaleźć odpowiedź. Lane podróżuje więc od jednego miejsca do drugiego i trzeciego... Niczym w jakiejś grze komputerowej, gdzie bohater musi porozmawiać z określonymi postaciami i załatwić konkretne sprawy, by móc udać się w kolejne miejsce. Fabuła "World War Z" nie jest powalająca, ale zdarza się kilka mocnych momentów, które przyciągają uwagę. Większość filmu jednak jest dość nużąca, a Brad Pitt niezbyt ratuje tą sytuację, gdyż główny bohater jest jakiś... nijaki. Och - rzecz jasna - poza tym, że Gerry jest prawdopodobnie nieśmiertelny, świetnie strzela, jest mistrzem przetrwania, doskonałym mężem i ojcem, no - i potrafi zrobić smaczne naleśniki. Gdyby corocznie przyznawano nagrodę dla tzw. Everymana, to Gerry Lane miałby sukces w kieszeni. Ale tak całkiem poważnie, to postać ta jakoś nie bardzo do mnie przemówiła. Mimo tego, że lubię Pitta i znam sporo filmów, gdzie naprawdę świetnie zagrał. Może to przez to, że aktor się starzeje? Ale może po prostu z jego roli nie dało się nic specjalnego "wycisnąć"...? Któż to wie.
"World War Z" nie ma w sobie zbyt wiele z literackiego pierwowzoru poza samą nazwą. No i może jeszcze kilkoma detalami, które zaczerpnięto z książki. Poza tym próżno tu szukać powiązań, a same zombie raczej bardziej śmieszą niż straszą (moim ulubieńcem jest "doktorek"). Tak naprawdę to nie można ich nazwać pełnoprawnymi zombie (jeśli takowe istnieją), bo nijak się mają do tych szurających nogami jęczących truposzy. Tutejsze "zety" (bo tak je nazywają) nie konsumują swoich ofiar, a jedynie gryzą, by po zaledwie chwili zasilić swoje szeregi nowymi osobnikami. Nie wleką się ociężałym krokiem, ale skaczą i biegają niczym konie wyścigowe. Czy to dobrze? Sam nie jestem do końca pewny. Przeciętny widz raczej przyzwyczajony jest do innego oblicza zombie, ale czasem odstępstwa od normy nie oznaczają od razu tragedii. O, i właśnie! Gatunek tegoż filmu jest dość trudny do określenia. Żaden z tego horror, bo hopsające tu i ówdzie truposze częściej wywołują uśmiech na twarzy. No i marny z tego film katastroficzny, bo napięcie da się odczuć jedynie przez kilka pierwszych minut (i w kilku innych scenach). Bardziej skłaniałbym się do sklasyfikowania tego jako sci-fi / akcja, bo i jednego i drugiego mamy tu trochę. A liczne nielogiczności tylko utwierdzają mnie w tym przekonaniu.
Jeśli masz nadzieję na ujrzenie ekranizacji bardzo dobrej książki Brooksa - to się zawiedziesz. Jeśli liczysz na mocny film z dużą dawką strachu - to się zawiedziesz. Jeśli natomiast nastawiasz się na niewymagającą rozrywkę i masz akurat dwie wolne godzinki, to nie zaszkodzi sięgnąć po ten film.
Tytuł: World War Z
Na podstawie książki autorstwa Maxa Brooksa (nic z tego!)
Gatunek: Science-fiction / Akcja
Wytwórnia: United International Pictures
Czas trwania: 1 h 56 min
Ocena: 5/10
Koniecznie dajcie znać czy oglądaliście film i czy podzielacie opinię. Będziemy również bardzo wdzięczni za wasze zdanie w kwestii wprowadzenia przez nas recenzji filmów. Czekamy na komentarze! :)
8 comments