Pokemony w Greenowskim filmie PAPIEROWE MIASTA
20 sierpnia
Nie jestem jedną z fanek twórczości Greena, z jego
repertuaru znam tylko „Gwiazd naszych wina”, zarówno książkę jak i film.
Nie oszalałam na punkcie tej lektury, ale film w sumie mi się spodobał.
Dlatego też pojawiła się we mnie chęć obejrzenia
ekranizacji jego kolejnej książki „Papierowe miasta”. Mimo to, do kina
wybrałam się dość niespodziewanie, ale za to w świetnym towarzystwie!
„Papierowe miasta” opowiadają historie Quentina (znany z roli Isaac'a z "Gwiazd naszych wina"), który
od zawsze fascynuje się Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie byli ze sobą
blisko, ale ich drogi się rozeszły. Q jest raczej nudnym, ułożonym
kolesiem, który nie ryzykuje i ma już zaplanowaną
przyszłość, natomiast ona jest zupełnie inna. Margo jest nieobliczalna,
tajemnicza, niczym i nikim się nie przejmuje. Pewnego dnia, na krótką
chwilę, ich drogi znów się spotykają. Wydaje się, że od teraz wszystko
będzie inaczej. Poniekąd tak właśnie będzie,
bo Margo na drugi dzień znika. Dla Quentina to ogromny cios i postanawia
ją odnaleźć, gdyż dziewczyna zostawiła wskazówki. Q razem z przyjaciółmi
wyrusza w szaloną podróż śladami Margo.
Przyznam, że myślałam, iż ten film będzie miał
bardziej poważny charakter, odrobinę dramatu... Coś podobnego do „Gwiazd
naszych wina”, ale okazało się, że jest to typowo młodzieżowy film.
Bohaterowie kończą liceum, a szczerze mówiąc wyglądają
jak gimnazjaliści (i tak się zachowują). Oczywiście, byli często
zabawni, ale niezbyt mi pasowali ze względu na młody wygląd.
Przyzwyczaiłam się, że do takich produkcji, gdzie jest zakończenie
liceum bierze się zazwyczaj dwudziestoparoletnich aktorów, a przynajmniej na takich wyglądających. Jeśli
już jesteśmy przy aktorach, to główna bohaterka – Margo Roth Spiegelman – najbardziej mi
nie odpowiadała. Jej brwi na wielkim ekranie niesamowicie mnie
drażniły, także cieszę się, że w sumie nie było jej tam za dużo.
W „Papierowych miastach” była cała masa zabawnych
scen. Niektóre były zabawne na siłę, niektóre typowe dla zachowania
jeszcze dziecinnych chłopaków. Aczkolwiek moja ulubiona scena – kiedy
śpiewają piosenkę z Pokemonów, by dodać sobie otuchy,
ma właśnie taki charakter, więc coś w tym jest. Naprawdę dużo było
takich głupkowatych scen. Taki urok tego filmu.
Fajnym „smaczkiem” było umieszczenie w filmie na
chwilę Gusa z „GNW”. Zaznajomieni z poprzednim filmem na podstawie
twórczości Greena, na pewno ucieszyli się na jego widok, tak jak ja.
Jeśli chodzi ogólnie o fabułę, to jest to typowy
motyw podróży, przyjaźni i odkrywania siebie. Nic ambitnego, ale w
przyjemnym wykonaniu. Taki lekki, śmiechowy film do obejrzenia w gronie
znajomych. Przyznam, że po obejrzeniu tego filmu
raczej nie sięgnę po książkę, bo nie jestem fanką takich zakończeń. Rozwiązanie całej sprawy, mimo że było zaskakujące, to jednak nie
odpowiada mi w 100%.
Film był całkiem spoko, ale bez szału. Nie sądzę, bym obejrzała go drugi raz (poza sceną z Pokemonami!).
A wy co sądzicie? Oglądaliście film, czytaliście już książkę?
0 comments