Recenzja książki "Anielski śpiew"
08 kwietnia
Jak zapewne większość naszych czytelników wie - mamy przyjemność być patronem medialnym niniejszej publikacji, która wydana została przez wydawnictwo Novae Res. Mieliście szansę zgarnąć "Anielski śpiew" w naszym konkursie, ale i nam trafił się egzemplarz do przeczytania. Adrian Turzański w swojej powieści przedstawia nam wizję świata, w którym nie ma Boga. Stworzył on Niebo, Ziemię, Piekło i wszystkich jego mieszkańców, ale później odszedł. Skrzydlaci pozostawieni samopas mogą narobić nielichych kłopotów. Szykuje się Apokalipsa. Jeśli ktoś jest ciekawy tej książki traktującej o aniołach i demonach, to zapraszamy do przeczytania recenzji.
Boga nie ma. Mieszkańcy Ziemi żyją w całkowitej niewiedzy, bo i skąd niby mieliby wiedzieć cokolwiek o sytuacji "tam na górze"? Natomiast skrzydlate zastępy lepiej orientują się w temacie, ale w sumie co to za różnica. Trzeba pilnować porządku, nie wychylać się przed szereg i słuchać zwierzchników...
Metatron zostaje takim nieoficjalnym zastępcą Najwyższego i wszystko jakoś (ledwo, bo ledwo) trzyma się kupy. Do czasu aż pewien archanioł, Gabriel go wołają, postanawia przejąć władzę i narobić niezłego sajgonu zarówno na górze, jak i na dole. Ów skrzydlaty ubzdurał sobie bowiem, że już czas najwyższy na Apokalipsę. Trzeba powołać Jeźdźców, wypuścić na wolność wszelkie pomioty piekielne i pozbyć się każdego, kto będzie stanowił problem. Każdego, kto śmie się sprzeciwić woli nowego władcy Nieba. Jednak do spełnienia tego upragnionego celu Gabrielowi potrzebny będzie pewien artefakt. Potężny miecz, który jest w posiadaniu jedynego, który godzien jest go dzierżyć. Michałowi nie w smak zagrywki skrzydlatego brata, postanawia więc stawić mu opór i za nic nie odda ognistego oręża. Ustanawiają się zatem poniekąd dwie siły oporu. Skrzydlaci, którzy pokornie spuszczą makówkę i postąpią zgodnie z wolą Gabriela, oraz ci, którzy w ogień skoczą za Michałem. Szykuje się niezła jatka. Posypią się pióra...
Spodziewałem się czegoś w stylu cyklu Kossakowskiej, bądź też Kuby Ćwieka. Choć niniejszej powieści daleko niestety do książek wspomnianych autorów, to jednak przedstawiony tutaj świat jest bardzo podobny. Adrian Turzański zadanie domowe z angelologii odrobił, zatem w jego dziele spotkać możemy całe zastępy przeróżnych skrzydlatych, czy to tych świętoszkowatych, czy też upadłych. Narracja prowadzona jest z perspektywy trzeciej osoby, co było najlepszym z możliwych wyborów. Akcja rozgrywa się tu w większości przypadków na Ziemi. A pisząc "na Ziemi" mam na myśli dziesiątki wszelakich miejsc. Londyn, Stambuł, Augusta, Watykan, Tokio, Moskwa, Hongkong... Można tak naprawdę długo wymieniać. O ile jednak czytelnik poinformowany jest, w jaki zakątek świata akcja się przenosi, o tyle nie czuje jakiejś specjalnej zmiany w otoczeniu i klimacie. Autor w za małym stopniu skupia się na świecie wokół, a zbyt wielką wagę przykłada - odniosłem takie wrażenie - do psychiki oraz mimiki postaci. Zarzut ten jest jednak jednocześnie plusem, bo bardzo ważną częścią literatury jest umiejętne obchodzenie się z bohaterami. Moim zdaniem warto jednak by było w mniejszym stopniu skupić się na opisie każdego gestu i miny, a bardziej zwrócić uwagę na aspekt otaczającego nas świata. Chciałbym poczuć, że jestem w Tokio. Miliony przechodniów, hałas, setki neonów zwisających nad chodnikami, tabloidy na każdym kroku, wielkie szklane wieżowce, automaty z napojami za każdym rogiem, hałas, gwar, miejsce tętniące życiem.
O ile jestem bardzo cierpliwy w stosunku do książek (co o dziwo nie przekłada się na inne aspekty życia), o tyle tutaj bardzo ciężko było mi się wgryźć w fabułę. Początki były ciężkie, po kilkudziesięciu stronach jakoś udało mi się wciągnąć, ale pod koniec znów lektura szła opornie. Myślę, że można by było tę książkę odrobinę skrócić i poprawić nieco dynamikę wydarzeń, co zdecydowanie wpłynęłoby na zainteresowanie czytelnika. W książce całkiem sporo się dzieje, ale przez rozbudowane opisy postaci i długie dialogi traci się nieco frajdy z przeżywania tej apokaliptycznej przygody. W każdym razie - jestem mimo wszystko ciekaw jak to wszystko się dalej potoczy, bo książka rozwinęła całkiem ciekawe wątki i nie zamknęła ich do tej pory - co było z resztą do przewidzenia, zważywszy, że jest to księga pierwsza.
Na potępienie zasługuje tutaj kwestia korekty tekstu. Osoba, która zajęła się tym aspektem powieści trochę skopała sprawę, bo niejednokrotnie wyłapywałem zarówno te mniejsze błędy (np. literówki), jak i większe (złą odmianę słów). O ile nie wpływa to w jakimś wielkim stopniu na przyjemność czerpaną z lektury, o tyle takie rzeczy nie powinny się zdarzać w przypadku publikacji przez wydawnictwa. Poza tym jeszcze dość śmieszną manierą autora było nadużywanie słowa "makówka" (tak, celowo sam go użyłem przy okazji opisu fabuły) przez ponad 100 pierwszych stron. Każda sposobność do opisu łba, czerepu, głowy, itp. kończyła się na tym, że wszystkie postacie miały po prostu makówki. Nieszkodliwa sprawa co prawda, ale na pewno każdemu rzuci się to w oczy.
Mam nadzieję, że księga druga Anielskiej Apokalipsy będzie bardziej dynamiczna, pozbawiona niepotrzebnych błędów i okaże się znacznie lepszą częścią niż poprzedniczka. Nie mówię, że było źle, bo początki zawsze bywają trudne, ale są kwestie nad którymi warto by było trochę popracować. Myślę, że może być już tylko lepiej i czekam z niecierpliwością na kontynuację.
Seria / cykl wydawniczy: Anielska Apokalipsa, ks. I
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 388
Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Czytam fantastykę".
Metatron zostaje takim nieoficjalnym zastępcą Najwyższego i wszystko jakoś (ledwo, bo ledwo) trzyma się kupy. Do czasu aż pewien archanioł, Gabriel go wołają, postanawia przejąć władzę i narobić niezłego sajgonu zarówno na górze, jak i na dole. Ów skrzydlaty ubzdurał sobie bowiem, że już czas najwyższy na Apokalipsę. Trzeba powołać Jeźdźców, wypuścić na wolność wszelkie pomioty piekielne i pozbyć się każdego, kto będzie stanowił problem. Każdego, kto śmie się sprzeciwić woli nowego władcy Nieba. Jednak do spełnienia tego upragnionego celu Gabrielowi potrzebny będzie pewien artefakt. Potężny miecz, który jest w posiadaniu jedynego, który godzien jest go dzierżyć. Michałowi nie w smak zagrywki skrzydlatego brata, postanawia więc stawić mu opór i za nic nie odda ognistego oręża. Ustanawiają się zatem poniekąd dwie siły oporu. Skrzydlaci, którzy pokornie spuszczą makówkę i postąpią zgodnie z wolą Gabriela, oraz ci, którzy w ogień skoczą za Michałem. Szykuje się niezła jatka. Posypią się pióra...
"- Z tego co słyszałem, Boga już nie ma...
- Ale zasady pozostają te same [...]."
Spodziewałem się czegoś w stylu cyklu Kossakowskiej, bądź też Kuby Ćwieka. Choć niniejszej powieści daleko niestety do książek wspomnianych autorów, to jednak przedstawiony tutaj świat jest bardzo podobny. Adrian Turzański zadanie domowe z angelologii odrobił, zatem w jego dziele spotkać możemy całe zastępy przeróżnych skrzydlatych, czy to tych świętoszkowatych, czy też upadłych. Narracja prowadzona jest z perspektywy trzeciej osoby, co było najlepszym z możliwych wyborów. Akcja rozgrywa się tu w większości przypadków na Ziemi. A pisząc "na Ziemi" mam na myśli dziesiątki wszelakich miejsc. Londyn, Stambuł, Augusta, Watykan, Tokio, Moskwa, Hongkong... Można tak naprawdę długo wymieniać. O ile jednak czytelnik poinformowany jest, w jaki zakątek świata akcja się przenosi, o tyle nie czuje jakiejś specjalnej zmiany w otoczeniu i klimacie. Autor w za małym stopniu skupia się na świecie wokół, a zbyt wielką wagę przykłada - odniosłem takie wrażenie - do psychiki oraz mimiki postaci. Zarzut ten jest jednak jednocześnie plusem, bo bardzo ważną częścią literatury jest umiejętne obchodzenie się z bohaterami. Moim zdaniem warto jednak by było w mniejszym stopniu skupić się na opisie każdego gestu i miny, a bardziej zwrócić uwagę na aspekt otaczającego nas świata. Chciałbym poczuć, że jestem w Tokio. Miliony przechodniów, hałas, setki neonów zwisających nad chodnikami, tabloidy na każdym kroku, wielkie szklane wieżowce, automaty z napojami za każdym rogiem, hałas, gwar, miejsce tętniące życiem.
O ile jestem bardzo cierpliwy w stosunku do książek (co o dziwo nie przekłada się na inne aspekty życia), o tyle tutaj bardzo ciężko było mi się wgryźć w fabułę. Początki były ciężkie, po kilkudziesięciu stronach jakoś udało mi się wciągnąć, ale pod koniec znów lektura szła opornie. Myślę, że można by było tę książkę odrobinę skrócić i poprawić nieco dynamikę wydarzeń, co zdecydowanie wpłynęłoby na zainteresowanie czytelnika. W książce całkiem sporo się dzieje, ale przez rozbudowane opisy postaci i długie dialogi traci się nieco frajdy z przeżywania tej apokaliptycznej przygody. W każdym razie - jestem mimo wszystko ciekaw jak to wszystko się dalej potoczy, bo książka rozwinęła całkiem ciekawe wątki i nie zamknęła ich do tej pory - co było z resztą do przewidzenia, zważywszy, że jest to księga pierwsza.
"[...]Każdy demon jest aniołem.
Ale nie każdy anioł jest aniołem [...]."
Na potępienie zasługuje tutaj kwestia korekty tekstu. Osoba, która zajęła się tym aspektem powieści trochę skopała sprawę, bo niejednokrotnie wyłapywałem zarówno te mniejsze błędy (np. literówki), jak i większe (złą odmianę słów). O ile nie wpływa to w jakimś wielkim stopniu na przyjemność czerpaną z lektury, o tyle takie rzeczy nie powinny się zdarzać w przypadku publikacji przez wydawnictwa. Poza tym jeszcze dość śmieszną manierą autora było nadużywanie słowa "makówka" (tak, celowo sam go użyłem przy okazji opisu fabuły) przez ponad 100 pierwszych stron. Każda sposobność do opisu łba, czerepu, głowy, itp. kończyła się na tym, że wszystkie postacie miały po prostu makówki. Nieszkodliwa sprawa co prawda, ale na pewno każdemu rzuci się to w oczy.
Mam nadzieję, że księga druga Anielskiej Apokalipsy będzie bardziej dynamiczna, pozbawiona niepotrzebnych błędów i okaże się znacznie lepszą częścią niż poprzedniczka. Nie mówię, że było źle, bo początki zawsze bywają trudne, ale są kwestie nad którymi warto by było trochę popracować. Myślę, że może być już tylko lepiej i czekam z niecierpliwością na kontynuację.
Autor: Adrian Turzański
Gatunek: FantasySeria / cykl wydawniczy: Anielska Apokalipsa, ks. I
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 388
Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Czytam fantastykę".
5 comments
Wydam pełną opinię, gdy doczytam swój egzemplarz, ale z jednym stwierdzeniem w recenzji absolutnie się nie zgadzam: (dotyczy błędów ortograficznych, językowych, logicznych i wszystkich innych...) "O ile nie wpływa to w jakimś wielkim stopniu na przyjemność czerpaną z lektury(...)" - otóż wpływa i to bardzo. Dla ludzi, którzy choć w niewielkim stopniu cenią sobie poprawność i lekkość języka będzie to katorga. Po prostu tak nieprzygotowany tekst nie powinien ukazać się drukiem i wpływ wszelkiej maści błędów widać po tym, jak internetowi recenzenci nie doczytują książki, a wydają opinię. To po prostu męczy :)
OdpowiedzUsuńBóg odszedł? Gdzieś już to słyszałam... Na razie nie mam ochoty na anielską tematykę, więc podziękuję. Tak na marginesie: bardzo nie lubię jakichkolwiek błędów w książkach, mam na nie magnes w oczach i psuje mi to przyjemność z czytania.
OdpowiedzUsuńStrasznie mnie irytują błędy w książkach. Zakładam, że korekty dokonuje osoba, która zna jednak zasady ortografii... Może przeczytam, a może nie, sama nie jestem do końca przekonana do tej pozycji. :)
OdpowiedzUsuńshelf-of-books.blogspot.com
Zaufaj Marto, że w selfowych wydawnictwach mało gdzie jest normalna korekta. Czytałam kiedyś książkę - "selfa", która wydana była w wydawnictwie obiecującym korektę pracowników z Ossolineum, tylko nie jestem pewna, czy to byli akurat pracownicy zajmujący się tekstami, bo było pełno byków, których Word nie podkreśli, ale czytelnik znajdzie i się zniechęci.
OdpowiedzUsuńWszyscy czepiają się tych błędów :D I owszem - są one sporym problemem i jest to karygodne, że w ogóle w książce się tego tyle pojawia... Pracuję jednak jako redaktor, więc może nie zniechęca mnie ten aspekt aż tak do lektury, bo codziennie zajmuję się poprawianiem błędów innych :)
OdpowiedzUsuń