Recenzja książki "Światło się mroczy"

5/01/2014

Jak na fana George'a R. R. Martina przystało - gdy tylko na horyzoncie majaczy jego kolejna powieść, po prostu nie mogę jej sobie odpuścić. Tu jest jednak wyjątek, bo "Światło się mroczy" (jeśli wierzyć internetom) jest debiutem autora. Książka pierwotnie wydana w 1977 roku, całkiem niedawno trafiła na polski rynek. Nic w tym dziwnego, bo Martin - głównie za sprawą serialu - stał się jednym z najpopularniejszych współcześnie żyjących pisarzy i ludzie chcą czytać i czytać... i wciąż czytać jego książki. Znam to z autopsji.

Na samym początku nie byłem świadomy tego, że jest to jedno z pierwszych dzieł tegoż pisarza. Mój błąd. Może właśnie ze względu na ten fakt nastawiłem się na kolejną porcję niezapomnianych wrażeń płynących wprost z lektury. Książki Martina bardzo dobrze mi się czyta. I nie mam tu na myśli jedynie sagi "Pieśni Lodu i Ognia" (która nie jest bez wad), ale także kilka jego pozostałych dzieł. W tym jednak wypadku, niestety, trochę się zawiodłem...

Cała akcja rozgrywa się na wymierającej już planecie, która niegdyś pełna była przeróżnych mieszkańców kosmosu. Dziś jest ona jednym wielkim pustkowiem i na jej powierzchni pozostało bardzo niewielu lokatorów. Los jednak sprowadził na tę skazaną na zapomnienie planetę przybysza. Dirk t'Larien pojawia się na Worlornie wiedziony głosem serca, a może bardziej wspomnień. Wspomnień o dawnej i utraconej miłości, która być może nie wypaliła się jeszcze doszczętnie. Wezwany przez swą ukochaną, Dirk postanawia stawić się na prośbę. Ma nikłą nadzieję, że być może jego Jenny, jego Ginewra potrzebuje pomocy. A on, jej rycerz w lśniącej zbroi, jej Lancelot, uratuje ją z opresji i będą mogli żyć długo i szczęśliwie. Gdyby tylko życie było takie proste... Gdyby tylko nie okazało się, że serce jego dawnej miłości należy już do innego. Ale w takim razie po co go wzywała? Coś tu wyraźnie jest nie w porządku. Coś się szykuje...

Generalnie rzecz biorąc "Światło się mroczy" to romans osadzony w przestrzeni kosmicznej. Za miejsce akcji posłużyła tu, jak już wspominałem, wymierająca (powoli, bo powoli) planeta. Fakt ten miał zapewne nadać swoistego romantycznego tła, co w sumie w pewien sposób wyszło. Byłoby jednak o wiele lepiej, gdyby autor więcej uwagi poświęcił temu aspektowi. Poza krótkim prologiem wątek ten został potraktowany po macoszemu i jest to potencjał niewykorzystany. Martin w większym stopniu skupił się bowiem na sprawach społeczno-politycznych, opracowując bardzo dokładnie i interesująco głównie jedną z ras, a może bardziej nacji, zamieszkujących kosmos. Z uwagi na obecność w książce postaci nietypowych, które niejednokrotnie używają określeń i nazewnictwa obcego czytelnikowi, autor zadbał o to, by na samym końcu powieści znalazł się słownik. W razie jakichkolwiek problemów ze zrozumieniem sformułowań można więc posiłkować się zamieszczonym tu glosariuszem. Sprawa przydatna, a Martin przedstawia w książce dość interesujące realia, umiejscawiając akcję w przyszłości i wrzucając do niej dość oryginalną nację. Niestety przy tym wszystkim postacie wydają się jakieś takie mało intrygujące i nie potrafią one porwać fabuły i z należytą mocą wciągnąć czytelnika w opowieść.

Sama fabuła również nie okazuje się być zbyt wyrafinowana. Ot, w zasadzie jednowątkowa historia o nieszczęśliwie zakochanym mężczyźnie, który ma nadzieję odzyskać swą dawną miłość i uratować ją z opresji. Jednak główny bohater zachowuje się nieco irracjonalnie, a opowieść jest naciągana, bo rozwiązałoby wszystko jedno jedyne pytanie, którego Dirk nie wypowiedział zaraz po przybyciu na planetę. Gdyby podszedł do sprawy tak, jak każdy zrobiłby to na jego miejscu, fabuła zamknęłaby się zapewne w nieco dłuższym opowiadaniu. A tak, mamy obszerną powieść. Obszerną i nieco nudną, niestety. Nie można odmówić Martinowi tego, że jest naprawdę świetnym pisarzem, ale jego początki - jak widać - nie były zbyt owocne. Choć tak naprawdę w porównaniu z wieloma współczesnymi pisarzami, George wybija się zdecydowanie ponad przeciętność książką "Światło się mroczy". Już tutaj widać początki jego wielkiego talentu i chyba właśnie obserwacja tego, jak rodziła się nowa legenda literatury fantastycznej była najciekawszym elementem lektury. Chciałbym móc zachwalać książkę, ale nie bardzo jest za co. Wszystko jest tylko w miarę dobre, no ale da się to czytać, choć fragmentami szło opornie. Martinowscy bohaterowie jeszcze nie mają tu tej "duszy", którą autor nauczył się kreować przez te wszystkie lata. Ponadto - jak na klasyczną fantastykę przystało - postacie mają tu po prostu niesamowite szczęście i jakimś cudem udaje im się wyjść nawet z największych opresji. Nie to co w "Pieśni Lodu i Ognia", gdzie trup ściele się gęsto i nigdy nie wiadomo czego możemy się spodziewać za kilka stron.

Gdyby nie to, że autorem jest George R. R. Martin, to może potraktowałbym książkę z większym przymrużeniem oka. Kłóci się to jednak z moim sumieniem i nie polecam sięgać po powieść tym, którzy przygodę z autorem dopiero zaczynają. Raczej nie zachęci ich to do sięgnięcia po kolejne książki pisarza. Pozycja ta odpowiedniejsza jest dla tych, którzy żyją z przekonaniem, że Martina nigdy dość i pragną przeczytać wszystko, co tylko wyszło spod jego pióra.

Autor: George R. R. Martin
Gatunek: Romans / Science-fiction
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 396
Ocena: 5/10

Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Czytam fantastykę".

Zobacz także:

2 komentarze

  1. Strasznie słaba ocena, a i w sumie powieść nie jest w moim guście...
    Pozdrawiam^^
    http://swiat-w-dloniach.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak słabiutko na Martina? Dopiero co zaczęłam przygodę z nim, więc może kiedyś spróbuję - tragicznie nie jest.

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń